Czerwiec jest miesiącem mojej najbardziej wytężonej pracy zawodowej, co powoduje, że podróże schodzą na dalszy plan. Jednak nie zaniedbałam ich całkowicie o czym poniżej. O tym, że etatowcy oszczędzają każdy dzień urlopu i nadgodzin na podróże mówił ostatnio u siebie na IG Bartek. W niniejszym podsumowaniu przeczytacie jak rzutem na taśmę uratowałam honor czerwcowych podróży, mój raport rozliczeniowy z noworocznych postanowień oraz znajdziecie nowy dział – polecjaki przybyły!
Poza tym w czerwcu zmieniło się nieco moje życie. Pod koniec czerwca przybył mi nowy członek rodziny. Jest nim pies rasy York. W zasadzie na razie, to taka 1/3 psa. Generalnie nie bardzo chciałam mieć psa – dodatkowy obowiązek, poza tym mieszkam w bloku. Jednak Słodziak, jak go nazywam, jest tak przeuroczy, że wstawanie o 7 rano nie jest aż tak obciążające, jak kiedyś.
#Podróże
Honor został uratowany 29 czerwca. Przedostatniego dnia wybrałam się w Beskid Żywiecki, a konkretnie na Babią Górę. Pobudka o 4 rano do moich ulubionych nie należy, ale czego się nie robi dla późniejszego efektu! Na IG stores zrobiłam szybką ankietę, który szlak wolicie czy czerwony przez Sokolicę czy też niebieski dołem do schroniska i dalej przez przełęcz Bronę lub dla wytrwałych przez Perć Akademików (szlak jednokierunkowy, tylko dla podchodzących). Większość wybrała czerwony. Przyznam się, że go wcześniej nie znałam. Kilka razy byłam na Babiej, ale zawsze szłam do schroniska i przez Przełęcz na górę.
Szlak przez Sokolicę okazała się strzałem w 10! Na początku było trochę podejścia po niezbyt wygodnych stopniach, ale jakie widoki! Ludzi, mimo pięknej pogody, nie było zbyt dużo i to był plus – na szlaku nie było tłoczno, a i na szczycie można było znaleźć miejsce dla siebie.
O 11 zameldowałam się na szczycie i rozpoczęłam jedzenie śniadania – zakupione dzień wcześniej kabanosy i serki górskie oraz zdobyczną bułkę – wiecie, że na trasie Katowice – Zawoja nie znalazłam żadnej otwartej piekarni??? Ja uważam, że to skandal jest.
Ci, co znają te tereny wiedzą, że z Babiej mamy średnie pole manewru jeśli chodzi o chęć kontynuowania wędrówki lub rozszerzenia jej na cały dzień. W planach było przejście jeszcze na Małą Babią Górę, ale ostatecznie zeszłam do schroniska na szarlotkę i smażony ser.
Więcej o Babiej Górze, w wersji zimowej, przeczytacie tutaj.
Nie mniej zostało mi jeszcze trochę tak pięknie rozpoczętego dnia. Postanowiłam więc rozszerzyć pole zainteresowań i powłóczyć się po okolicy. Skansen w Zubrzycy i w Zawoi zaliczyłam już wcześniej, więc udałam się do… Lanckorony. Byłam tam po raz pierwszy podczas majówki, jednak tegoroczna pogoda nie rozpieszczała. Teraz było inaczej, jednak tym razem zawiodła Lanckorona – na rynku poustawiane były samochody oraz scena i budki, na festyn, który miał się odbyć następnego dnia. Dodatkowo te charakterystyczne, drewniane domy zostały zasłonięte przez zaparkowany autokar. Cóż… zdarza się. Postanowiłam się nie zrażać i wybrałam się jeszcze do Zatora – do krainy karpia oraz krówek – całkiem smaczne, chociaż wolę bardziej ciągnące się. Na koniec wpadłam jeszcze raz na małą sesję zdjęciową do Chełmka, o którym przeczytacie na blogu w lipcu!
#Noworoczne postanowienia
Minęło pół roku. Tak, tak już 6 miesięcy za nami! A przecież zaledwie wczoraj z hukiem rozpoczynaliśmy ten 2019 rok! Robiliśmy plany, snuliśmy marzenia… Cóż też tak miałam.
Po pierwsze założyłam, że jednak dokończę pisać niedokończoną cały czas pracę magisterką. Ale chyba jednak odpuszczę na dobre, gdyż za każdym razem gdy wracam chociażby myślami do tego mam odruch wymiotny i po prostu bardzo nie mam ochoty tego robić.
Po drugie kroki. Założyłam, że w styczniu wystartuję i będę przechodzić 6 tysięcy dziennie, co miesiąc zwiększając limit aż dojdę do 10 tysięcy kroków na dzień. Zainstalowałam odpowiednią aplikację i tu zderzenie z rzeczywistością. Pierwszego dnia zrobiłam jakieś 500 kroków. Zawzięłam się nieco, ale i tak przez pierwszy tydzień udało mi się „wychodzić” 3-4 tys. kroków na dzień. W lutym motywacja wzrosła do takiego stopnia, że tylko jednego dnia nie wyrobiłam limitu 6 tysięcy! Marzec upłynął pod znakiem 7 tysięcy, a kwiecień 8. Maj zaczął się od deszczowej majówki i nie zapowiadał pozytywnych efektów, jednak udało się dojść do poziomu 9 tysięcy. Czerwiec był natomiast dużym wyzwaniem. Zauważyłam, że te 6 tysięcy to już mogę machnąć mimochodem, nawet te 9 tysięcy daję radę. Jednak 10 tysięcy kroków co dziennie to już jest dla mnie dosyć spore wyzwanie oznaczający co najmniej godzinny spacer, na który nie zawsze mogę sobie pozwolić.
Plus jest taki, że nawyk chodzenia jest wyrobiony i działa. Motywacja w postaci liczenia kroków na telefonie też działa poprawnie. Bunt jeszcze nie nastąpił i mam nadzieję, że będzie dobrze☺
Po trzecie: sport. Miałam chodzić 2 x w miesiącu na basen i co tydzień na siłownię. Z siłowni wyszły nicy, basen styczeń, luty i marzec jakoś szło. W kwietniu byłam na basenie raz, a w maju w ogóle. Nadrobiłam końcówką czerwca i byłam ostatecznie 3 razy. Siłownię plenerową mam pod blokiem, ale ciepło… A jak jest chłodno to albo śpię jeszcze, albo akurat robię kroki. Na razie się nie polubiłyśmy, ale pracuję nad tym. Pocieszam się regularnymi, wtorkowymi, treningami jogi. Dodatkowo w czerwcu wybrałam się do Łazienek Królewskich na Międzynarodowy Dzień Jogi – dużo tych joginów i joginek w Warszawie!
Po czwarte: książki. Założenie było, że 1 miesiąc = 1 książka. Czasami wychodziło półtora miesiąca 1 książka, ale generalnie średnia wyszła pozytywna. Czytanie paru stron przed snem na razie w nawyk nie weszło.
#Blog
Na blogu w czerwcu pojawiły się dwa wpisy. Pierwszy dotyczył maja. Znajdziecie w nim dużo owiec, trochę smakołyków i mnóstwo deszczu. Drugim był tekst o Złotym Stoku – niewielkim miasteczku na Dolnym Śląsku, tuż przy granicy z województwem opolskim i Czechami. Jest i o samym miasteczku i o najdłużej działającej kopani złota w Polsce.
#Kultura
W maju i w czerwcu czytałam jedną i tą samą książkę. Było to „O pisaniu na chłodno” Remigiusza Mroza. Książkę zażyczyłam sobie pod choinkę, chcąc poszerzać swój warsztat. Wcześniej czytałam już „Biblię copywritnigu” Dariusza Puzyrkiewicza oraz „Magię słów” Joanny Wryczy-Bekier. I z tych trzech pozycji najbardziej do gustu przypadła mi :Magia..”. Mróz rozbudził moją ciekawość na początku wątkami autobiograficznymi i opowieścią o swojej młodości, w której znalazłam kilka punktów wspólnych – jak np. wydawanie własnej gazety za młodu. Druga część – ta właściwa, warsztatowa nieco mnie znudziła. Chociaż wiele wątków było naprawdę wartych zastanowienia i interesujących – jak na przykład ten, że jak chcesz mieć efekty po prostu siadasz codziennie i piszesz – 1 zdanie, 3 strony lub cały rozdział. Ale codziennie, chodzi o budowanie nawyku. Dodatkowo nigdy nie byłam dobra z gramatyki, a tu pan Mróz zwraca uwagę na przykład na imiesłów przysłówkowy uprzedni lub zastanawia się nad różnymi wariantami słowa „poszedł”. Ja się nigdy tak dogłębnie nie zastanawiałam nad tym, co piszę, ale może warto? W końcu facet wydaje mnóstwo książek, a większość z nich to bestsellery. Zadziwił mnie wykonany przez autora resarch – ilość przykładów i anegdot dotyczących różnych sytuacji, książek i autorów jest po prostu ogromna! Dodatkowo autor zwraca uwagę na wiele elementów nie tylko dotyczących samego aktu pisania samego w sobie, ale również na całą otoczkę oraz na to, co dzieje się już po napisaniu tekstu. Przyznać się muszę, że nie znałam wcześniej jego książek. Obejrzałam za to serial o Chyłce, nagrywany zresztą u mnie na osiedlu. Kilka lekcji, które wyciągnęłam z tej pozycji, to przede wszystkim zwracanie większej uwagi na słowa, które się używa, przecież mamy bardzo bogaty język! Po drugie systematyczność, a po trzecie kolejna pozycja do przeczytania: książka do przeczytania, polecana niemal na każdej stronie „O pisaniu…” – „Jak pisać. Pamiętnik rzemieślnika” Stephena Kinga.
#Czerwcowe polecajki:
W podsumowaniu miesiąca pojawił się nowy punkt☺ Szybkie polecaj ki miejsc, książek i artykułów znalezionych w Internecie. Mam nadzieję, że Wam się spodobają☺
Tekst Magdaleny znalazłam przypadkowo na jednej z grup na fb, ale myślę, że jest ważny i ciekawy będzie nie tylko dla mnie, a dotyczy przemyśleń czego mogą, a właściwie czego nauczyły Magdę podróże.
Kasia z bloga Worqshop stworzyła kolejną Wielką Listę Małych Uciech – tym razem jest to wersja letnia – brać, korzystać i realizować!
Zaś Bałagan na Strychu zaprasza Was na śniadanie w Warszawie. Do jednego miejsca wybieram się na pewno☺
Jako miejsce i jednocześnie aktywność polecam wam jogę, którą ćwiczę już z dobry rok. W lipcu – dzięki pogodzie – zwiększyłam ilość treningów i ćwiczę 2-3 razy w tygodniu „na zewnątrz” tj. w grupie. W czwartkowe poranki (7:30!) rozpoczynam dzień z jogą na dworze w praskim Koneserze – ćwiczymy razem z joginkami ze studia Joga.ma. A przy okazji starszy już ,ale w punkt pasujący post Kingi z Zaparzę Ci herbatę właśnie dotyczący jogi.