Są wakacje, a ja jakoś ostatnio tego nie zauważam. W zasadzie jest już połowa wakacji, a ja nic! Niby byłam na wyjazdach, niby weekendy spędzam na wolnym powietrzu ze znajomymi i rodziną, ale cały czas czułam się zmęczona i miałam poczucie zmarnowanej okazji do korzystania z wakacji. Dlatego idąc za radą Oli, czyli Pani Swojego Czasu i Kasi z Worqshop postanowiłam być bardziej uważana i zwracać uwagę na to co mam i co robię. W związku z tym rozpoczynam nowy – co miesięczny cykl postów, w którym to zbiorę wszystkie kadry, miejsca i chwile, które przydarzyły mi się w mijającym miesiącu. Lipiec to miesiąc moich urodzin więc wydaje się idealny, jak na początek nowego cyklu. I wiecie co? Wyszło fantastycznie! Przypomniałam sobie te wszystkie fajne chwile – granie w gry, letni deszcz, skakanie w kałuży i naleśnika z jagodami! Zapraszam was w lipcową podróż sentymentalną!
Lipiec rozpoczęłam od urodzinowej wycieczki do Katowic – był tort, balony, sto lat i oczywiście mnóstwo prezentów. Przyjemne chwile zatarły nieprzyjemną podróż, która trwała zdecydowanie dłużej niż zakładałam – o jakaś 1,5h dłużej. Wracając wstąpiłam też do sklepu po śląskie słodkości – oblaty i szklaki, czyli andruty i landrynki.
Po powrocie z Katowic miałam trochę czasu na odświeżenie, jeszcze studenckich, znajomości. Wieczór w samym centrum Warszawy – na Chmielnej, spędziłam w towarzystwie Michała, Ewy i gier planszowych. Graliśmy w „7 cudów świata” i „TimeLine” w wersji o Polsce. Zapomniałam już jakie to fajne uczucie: zabawa z nutką rywalizacji i można tak do rana! Jak wychodziłam od nich właśnie nadchodziła wielka burza, niebo było granatowo – stalowe i zerwał się wieki wiatr. Trochę strachu czy zdążę do samochodu było, nie mniej powietrze pachniało wspaniale. A do samochodu nie zdążyłam! Ale to przez witrynę w Flying Tiger – tam zawsze jest coś fajnego, chociaż zazwyczaj niepotrzebnego. W samochodzie spędziłam kolejną godzinę, przeczekując szalejącą dookoła burzę.
W połowie miesiąca udało mi się wyrwać na weekend na Południu – był Kraków, Mogilany, Buków, termy w Chochołowie i spacer po Zakopanym (w tym obowiązkowa panorama miasta z Gubałówki). Chociaż pogoda nie dopisała, to bliskość gór i niesamowite widoki wynagrodziły wszystko. Poza tym mam dylemat, które termy są moimi ulubionymi – te w Białce czy w Chochołowie. Najlepiej sprawdźcie oba miejsca i zdecydować samemu. Klasycznego spaceru po tatrzańskich dolinkach nie było, ale spacer po Bukowie i Mogilanach też był bardzo przyjemny. Szczególnie, że wyszło słońce i widoki stały się jeszcze bardziej niesamowite. Ach zapomniałabym! Jednym z odkryć tego wyjazdu, poza termami w Chochołowie, był punkt widokowy na lotnisko w Balicach – górka od strony lądowania samolotów! Robi wrażenie! Teraz już nie dziwię się tym zapaleńcom, którzy wiele godzin czekali na lądowanie Air Force One w Warszawie. Nadmienię tylko troszeczkę o jedzeniu – oscypki z żurawiną z grilla, góralska kwaśnica i pierogi z jagodami. Co więcej do szczęścia potrzeba?
Środek lipca spędziłam w moim ukochanym miejscu na Ziemi, czyli w Bieszczadach, a konkretnie w Łopience – dawna wieś w Dolinie Łopienki, cieniu Łopiennika i Korbani. Dziś pozostała cerkiew z kopią obrazu Matki Boskiej Łopieńskiej (oryginał jest w Polańczyku) oraz drewnianą rzeźbą Chrystusa Bieszczadzkiego, ruiny piwniczek ukryte w wysokich pokrzywach i studencka baza namiotowa „Łopienka”. Całe Bieszczady pachną miętą i jagodami, ale to miejsce jest szczególne. Wyjazd był wyjątkowo krótki, ale postanowiłam wykorzystać go do ostatniej kropli. Były więc Rawki, były pierogi w Siekierze w Cisnej, były połoniny, były bieszczadzkie cerkwie – z racji możliwości wykorzystania samochodu – oraz po raz pierwszy – Naleśnik Gigant © w Chacie Wędrowca. Pycha!
A wracając z Bieszczad zahaczyłam jeszcze o skanseny w Sanoku i Kolbuszowej – wstyd się przyznać, ale w obu byłam po raz pierwszy. Oba różne, ale oba ciekawe. Sanok – klasa sama w sobie – przekrój ludów gór i ich domostw naprawdę imponujący. Imponująca miała też być najnowsza część skansenu – Galicyjski Rynek, chociaż, jak dla mnie, nieco wieje nudą i pustką – nawet podczas dużego wakacyjno – niedzielnego szczytu turystycznego. Sanok jest na tyle dużym skansenem, że ma się poczucie osamotnienia podczas zwiedzania. Grupy z przewodnikami chodzą w dosyć dużych odstępach, więc „zwykli zwiedzający” mają możliwość swobody. Minusem jest to, że do większości chałup bez przewodnika nie wejdziemy, a także bardzo słabe oznakowanie terenu. Mapkę z planem skansenu dostałam dopiero na końcu – chyba po to żeby zobaczyć, co ominęłam. Zupełnie inaczej jest w Kolubuszowej – tam mapka jest jednocześnie biletem wstępu, jednak teren skansenu jest dobrze oznakowany, a poszczególne sektory dobrze skomunikowane. Brakuje mi tylko nieco rozbudowanej gastronomii, bo przyznam się, że po tylu godzinach jazdy samochodem i chodzenia, miałam ochotę zjeść coś większego niż naleśniki z serem. Ale może się czepiam. Dalsza podróż do domu przebiegła bez większych komplikacji.
Po powrocie z Bieszczadów w Warszawie zrobiła się pogoda po psem – była naprawdę śliczna jesień tego lata! Dzieci były zadowolone – kolorowe kalosze + kałuże = super frajda. Nie powiem, też skorzystałam z tej zapomnianej nieco zabawy!
Ostatni weekend miesiąca spędziłam opychając się pysznościami: na Festiwalu Pierogów Świata w sobotę i na Pikniku Azjatyckim w niedzielę. Ukraińsko – rosyjskie pielmieni, gruzińskie chinkali, chińskie dim sumy, hiszpańskie empanadas, włoskie calzone i wreszcie nasze polskie: z burakami, malinami, jagodami, czekoladowe… Pierogowy raj po prostu. Bulwary Wiślane, niedaleko Pomnika Saperów i knajpy Cud nad Wisłą zaroiły się od pierogożerców. Na szczęście – pomimo sporej frekwencji – pierogów wystarczyło, a kolejki nie były aż tak duże. W niedzielę również było przepysznie – kuchnia koreańska, libańska, chińska, japońska, gruzińska, a nawet nepalska wabiły zapachami i wyglądem potraw. W barze Iskra, na terenie dawnego stadionu Skry, niedaleko Pól Mokotowskich całą niedzielę spędziłam wylegując się w hamaku i pojadając pyszności. Moim osobistym hitem okazał się mango lassi – koktajl z mango i jogurtu ze stanowiska nepalskiego. Całkiem smaczne były też bulgogi, nieco rozczarowujący był vege ramen. W brew tego co mogłoby się wydawać, ludzi nie było zbyt dużo. Oczywiście, jak na niewielki teren był mały tłumek, ale kolejek do jedzenia nie było, a korkowało się przy barze z napojami i koło niewielkiego basenu, gdyż pogoda dopisała.
Lipiec upłynął pod znakiem wakacyjnej laby, poprzeplatanej pracą. Nie zdążyłam jeszcze w tym roku skosztować gofrów więc wszystko przede mną! Pierogów z jagodami i malin nigdy dość, więc myślę, że jeszcze niejedno malinowo – jagodowe przedpołudnie i popołudnie przede mną. Wbrew temu, co mi się wydawało udało mi się całkiem sporo dni wykrzesać na odpoczynek i wyjazdy. W zasadzie w każdy lipcowy weekend spędziłam na wyjazdach. Patrząc na to całościowo wychodzi na to, że mam całkiem fajne wakacje! A przecież urlop dopiero przede mną! Muszę częściej robić takie podsumowania! I Ciebie też do tego zachęcam!